sobota, 8 listopada 2014

Europejski Festiwal Mężczyzn - reportaż z pobytu

W pewną środę, na początku września 2014 r wsiadłem w pociąg jadący do Amsterdamu. Pociąg nazywa się Jan Kiepura i odjeżdża z Dworca Wschodniego o 17:30.
Następnego dnia wysiadłem na stacji w miasteczku Emmerich am Rhein przy granicy z Holandią. Ciekawe to miasteczko, bo 10% mieszkańców stanowią Polacy zatrudnieni w Holandii. Przeczytałem, że w Niemczech jest więcej pustych mieszkań niż w Holandii i są tańsze, a do granicy tylko kilka kilometrów. Około 9 rano pojechałem w dalszą drogę miejskim autobusem do powiatowej miejscowości Kleve, a później pokonałem 8 km na piechotę, idąc brzegiem starorzecza Renu by dotrzeć do niewielkiej wspólnoty ekowioskowej VLIERHOF (www.vlierhof.org), gdzie miałem uczestniczyć w pierwszym Europejskim Festiwalu Braterstwa (The First European Festival of Brotherhood).
Idąc cieszyłem się słońcem i piękną jesienną pogodą. Chociaż był to dzień powszedni, to po drodze spotykałem licznych cyklistów, rowerzystki, piechurki i nielicznych biegaczy – w większości w wieku emerytalnym.
Około godziny 13-tej zarejestrowałem się w recepcji, znalazłem swój pokój i obszedłem cały obiekt. Jest to stare niewielkie (5 ha) gospodarstwo z trzema dużymi budynkami zaadaptowanymi na pokoje mieszkalne, sale seminaryjne/warsztatowe, warsztaty stolarskie i remontowe, plus spora część terenu przeznaczona jest pod uprawy ogrodnicze także pod szkłem.
Stali mieszkańcy Vlierhof mieszkają we wspólnocie (chociaż w oddzielnych pokojach), decyzje dotyczące ekowioski podejmują wspólnie używając technik socjokracji. Żyją na zasadach wspólnego podziału dochodów (shared economy). O samej wiosce czytelnik może się dowiedzieć zerkając na zalinkowaną stronę www.
Wczesnym popołudniem udałem się „za granicę” do położonego 4 km na północ holenderskiego miasteczka Millingen nad Renem. Przeszedłem się po miasteczku, skorzystałem z bankomatu, wypiłem dobrą kawę w miejscowej lodziarni i niespiesznie ruszyłem z powrotem.
Wieczorem odbyło się pierwsze spotkanie przy centralnym ognisku. W kręgu, wokół ognia stało ponad 50 mężczyzn w bardzo różnym wieku – od 19 lat do 78. Praktycznie sami Holendrzy o zróżnicowanym pochodzeniu etnicznym, którzy przyjechali z Belgii i z Holandii (choć jeden aż z Peru, gdzie pracuje w przemyśle drzewnym od 15 lat).
Głównym inspiratorem i leaderem spotkania jest Sujith Ravindran, który pochodzi z Indii, a obecnie mieszka ze swoją włoską żoną w Vancouver. Niewysoki, uśmiechnięty, dający dużo przestrzeni. Generalnie całe cztery dni spotkania niosły jakość sporej wolności dla różnych działań oraz dla uczestników. Nie było zaganiania do zajęć czy ćwiczeń. Atmosfera była pełna relaksu, i nawet czas był elastyczny. Sujith żartował, że to czas indyjski. Tylko raz lub dwa trzeba było zastosować czas „holenderski”, co oznaczało, że konkretne działanie było opóźnione nie więcej niż 10 – 15 minut w stosunku do planu.
Pierwszy wieczór zaczął się od ceremonii otwarcia spotkania i powitania wszystkich oraz od modlitwy – inspiracji. Czego oczekujesz – o co się modlisz, co chciałbyś, aby stało się w czasie kolejnych 4 dni.
Następnie przeszliśmy do techniki energetycznego, przyspieszanego oddechu, który kończył się wspólnym, mocnym krzykiem wszystkich.
Potem nastał czas wymiany myśli, intencji przy użyciu patyka do mówienia. Sujith spójnie i wyraźnie podkreślił ogromną wagę tego, że nie ma nieodpowiednich czy „złych” wypowiedzi. Prosił, aby w Świętym Kręgu powstrzymać się od krytyki, polemiki czy omawiania tego, co ktoś wcześniej powiedział. A jeśli któryś z braci ma coś do powiedzenia drugiemu, to niech powie to wprost do tej osoby. Te warunki były przez wszystkie dni zachowane, co dawało komfort wypowiedzi i duże poczucie bezpieczeństwa. Przemowy w świętym kręgu płyną zawsze z głębi wypowiadającego się, z głębi jego serca i z prawdy mężczyzny. Takie wypowiedzi są wyważonym wyrażeniem tego, co jest dla ciebie ważne i co chce się przez ciebie ujawnić w danej chwili – lub od jakiegoś czasu. Cały festiwal cechował się brakiem pośpiechu, który często pojawia się, gdy ustala się dokładniejszy (z reguły napięty) program i stara się go zrealizować. Również Gadający Patyk nie podróżował linearnie, ale brał go ten, kto akurat w danej chciał coś wyrazić czy powiedzieć. Pierwszego wieczora podzieliłem się ze wszystkimi tym, co ostatnio jest dla mnie ważne – czyli moją pracą-praktyką nad tym jak łączyć Śnienie z codzienną rzeczywistością, jak nie gubić świadomości oraz sygnałów dochodzących z obszarów Śnienia (lub inaczej mówiąc, nieświadomości indywidualnej oraz zbiorowej) w pędzie codziennych działań, spotkań, realizacji. A także tym, jak nie zgubić widzenia poprzez osoby i zdarzenia pozostając w Uzgodnionej Rzeczywistości. „Widzenie poprzez” - to takie postrzeganie innych, które widzi najgłębszą esencję/naturę ludzi (oraz innych istot), nie dając się zahipnotyzować chwilowymi zdarzeniami czy treścią wypowiadanych słów.
Po kolacji podzieliliśmy się na na 3 grupy po 16 – 17 osób i rozpaliliśmy 3 ogniska. Spędziliśmy przy ogniu cztery godziny i każdy dzielił się tym, co chciał i na co miał ochotę. To była głęboka wymiana wrażeń, myśli, idei i doświadczeń.

Drugi dzień zaczęliśmy od medytacji Słońca połączonej z ćwiczeniami energetyzującymi, głównie oddechowymi, oraz pracą z głosem. Potężny krzyk 50 mężczyzn niesiony po holendersko-niemieckich łąkach może zrobić całkiem spore wrażenie.
Po śniadaniu spotkaliśmy się w kręgu przy ogniu i korzystając z gadającego patyka wymienialiśmy się wrażeniami głównie z poprzedniego wieczora. Później pracowaliśmy nad głosem, odnajdując własny dźwięk oraz rytm tego dźwięku.
Urodzony w Indiach Sujith opowiedział o tym, jak ważna w jego tradycji jest postać Śiwy oraz jego relacja z Śakti. Śiwę należy rozumieć na wiele sposobów czy wymiarów. Podstawowe rozumienie jest symboliczne, Śiwa to „niszczyciel iluzji”, precyzyjna zasada świadomości, która na sposób światła lasera czy latarki rozgarnia ciemność i niewiedzę. Śiwa jest percepcją, a kiedy występuje w parze, to Śakti – jego partnerka, jest obiektami percepcji. W wymiarze zewnętrznym, materialnym można przyrównać związek każdego mężczyzny z kobietą do relacji Śiwy i Śakti (to samo ma miejsce w związku dwóch osób tej samej płci). Gdyby przełożyć to, zobrazować np. zjawiskami przyrodniczymi, to mężczyzna byłby w tym przykładzie górą, a kobieta manifestacją takich zjawisk jak deszcz, chmury, wichry, pioruny, śnieg itd.
Jednym z kolejnych ćwiczeń polegało na pracy samemu lub w parze nad tym, jak i czy jako mężczyzna potrafisz utożsamić się z zasadą niezaburzonej świadomości (Śiwa) oraz na ile potrafisz wcielić się w postać góry, poznając jej jakość i energie nawet w warunkach gwałtownej burzy, śnieżycy, czy mgły.
Popołudnie drugiego dnia wypełnione było nauką Maoryskiego tańca HAKA. Naszymi nauczycielami byli dwaj autentyczni Maorysi z Nowej Zelandii: Paddy Te Kahunuku Apiata oraz Tikirau Ata. Taniec HAKA to bardzo potężna praktyka, podczas której sięgasz do pełnej mocy swojego głosu i ciała. (Jeśli oglądałeś mecz rugby reprezentacji Nowej Zelandii, to zapewne wiesz mniej więcej jak to wygląda, ponieważ nowozelandzcy zawodnicy wykonują ten taniec mocy przed meczem, strasząc nim przeciwników). Taniec Haka ma za zadanie sięgnąć do źródeł oraz pełni twojej mocy fizycznej oraz duchowej i w dawnych czasach miał faktycznie nastraszyć i osłabić przeciwnika przed walką. Czasami samo zaprezentowanie tańca i mocy wystarczało, aby jeden z adwersarzy zrezygnował z walki. Uczyliśmy się sekwencjami: kilka słów pieśni plus kilka ruchów. Paddy wyjaśniał nam jakie znaczenie mają słowa, sylaby oraz ruchy. Obaj Maorysi byli bardzo mocnymi postaciami. Mówili częściowo w swoim języku, a częściowo po angielsku, ale nawet ich angielski miał silny maoryski akcent oraz rytm.

Paddy zaprezentował także jeden z maoryskich sposobów uzdrawiania, lecząc jednego z uczestników. Kiedy uzdrawiał, wszyscy w kręgu grali na swoich instrumentach (głównie bębnach) zgodnie ze wskazówkami uzdrowiciela. Obaj Maorysi zachęcali do używania własnego języka (zamiast angielskiego). Paddy co pewien czas przerywał ceremonię, a w tym czasie Tiki obtańczał krąg od wewnętrznej strony, stawiając potężne kroki mocy, wykrzykując maoryskie zaklęcia, wystawiając język, robiąc groźne miny i machając i wygrażając trzymanym kijem. Korzystanie z rodzimego języka było dla nich bardzo ważne i co pewien czas dzielili się z nami swoimi myślami po maorysku, gdyż ich zdaniem w języku ojczystym zawarta jest moc i magia wiążąca nas z przodkami. Wydaje się, że jest to ważne także z powodu kulturowej kolonizacji maoryskich tradycji, gdyż jak podaje Wikipedia, na ponad 500 tysięcy Maorysów jedynie kilkanaście procent potrafi posługiwać się tym skomplikowanym językiem.
Piątkowy wieczór (drugi dzień) zakończyliśmy w dużym kręgu, zastanawiając się wspólnie się nad pytaniem: „czym jest miłość”. Tę samą kwestię rozważaliśmy w mniejszych, na nowo utworzonych kręgach, przy trzech ogniskach. Jedną z inspirujących podpowiedzi było przesunięcie tożsamości i uzyskanie nowego wglądu poprzez zadanie pytania: „Co zrobiłaby miłość, gdyby działając przeze mnie mogła zaistnieć i wyrazić się w określonej sytuacji w życiu na swoich własnych warunkach korzystając z mojego ciała i głosu?” Siedzieliśmy przy ogniskach do późna w nocy.
W sobotę rano odbyła się kolejna sesja uzdrawiania maoryskiego przy udziale wspólnoty, druga sesja nauki tańca Haka oraz przygotowanie do ceremonii odcięcia traum, gniewu i niepotrzebnych balastów z przeszłości. Oczywiście, mieliśmy także sesję mówiącego patyka w dużym kręgu. W pewnej chwili przyleciały 3 myszołowy, krążyły nad naszym kręgiem i robiły swoim piskiem sporo hałasu. Zainspirowały mnie do podzielenia się moim bardzo ważnym snem o myszołowie sprzed wielu lat. Kiedy w środku kręgu opowiadałem, odgrywałem i tańczyłem ten sen, zyskałem nowy wgląd ujawniający związek tego właśnie snu z moim mitem życiowym. W życiu każdego człowieka bardzo wiele snów – począwszy od pierwszego zapamiętanego – mówi właśnie o jego szczególnej ścieżce, o micie życia. Te sny są jak paciorki nanizane na nić lub jak jeden zasadniczy motyw pokazywany w różnych formach i wariacjach. Zazwyczaj nie łączymy tych snów ze sobą w taki sposób, ponieważ trzeba wielokrotnie pracować z jednym snem, odnosząc się do niego z perspektywy czasu i to co najmniej na przestrzeni kilku lat. W tych snach występują zazwyczaj archetypowe formy, takie jak zwierzęta, bóstwa, miasta (raczej stare „mandaliczne” założenia, np. średniowieczne), góry czy inne twory przyrody, a ich celem jest korygowanie kierunku i wskazywanie właściwej ścieżki, szczególnie gdy za bardzo schodzi się ze ścieżki serca. Nie wchodząc w głębsze szczegóły, najprościej można powiedzieć, że w moim przypadku myszołów ze snu był bliższą mojej codziennej tożsamości i bardziej rozwiniętą formą samolotu, który śnił mi się, gdy miałem zaledwie 4 lata.
Wieczorem miał miejsce rytuał odcinania pępowiny i przywiązań wiążących z tym, co już przestało nam służyć. W towarzystwie, wsparciu i silnej obecności 50 braci, przy głośnym graniu w bębny, każdy z nas miał okazję indywidualnie podejść do ognia, pożegnać się z niechcianym strachem, gniewem oraz więzami łączącymi z matką i niedojrzałą kobiecością. Te symboliczne więzy i pozostałości oddawaliśmy transformacyjnej energii Ognia. Następnie każdy podchodził do dużego bębna i wyznaczał własny rytm, który podchwytywali wszyscy zgromadzeni.
Niedziela była ostatnim dniem spotkania. Rano pracowaliśmy nad oddechem, łączeniem go z czakrami i odpowiadającym im kolorom oraz mantrom. Inne ćwiczenie polegało na podróży w czasie, wyobrażeniu sobie przyszłości za 15 lat w 2021 roku, ale także i za 3 lata.
Co było w tym spotkaniu najważniejsze? Atmosfera. Większość mężczyzn miała za sobą doświadczenie spotkań w męskich kręgach i grupach. Praktykują tego rodzaju pracę od wielu lat. I to właśnie było odczuwalne. Faktyczna autentyczność praktycznie od pierwszych chwil spotkania to coś, czego nie sposób doświadczyć w przypadkowej grupie mężczyzn, nawet wśród kolegów w barze, na meczu czy innej imprezie. Przez cztery dni można się było spodziewać ze strony każdego z nas dzielenia się tym co najważniejsze, co płynie z samej głębi, z brzucha i z serca. Nikt nie rozmawiał o polityce, sporcie czy osiągnięciach zawodowych bądź miłosnych podbojach. Każdy był widziany i słuchany ze skupieniem przez pięćdziesięciu braci. Jeśli ktoś potrzebował wsparcia, rady czy podzielenia się podobnym doświadczeniem lub historią – otrzymywał je. Były to rzadko spotykane 4 dni, gdzie autentyczne, głębokie i nieupozorowane „ja” spotykało się z innymi „ja” na tym samym poziomie. I to właśnie było doświadczeniem braterstwa, doświadczeniem bliskości w gronie mężczyzn. Kiedy żegnaliśmy się wczesnym niedzielnym popołudniem, głębokim uściskom, obejmowaniu i patrzeniu sobie w oczy oraz mówieniu, co w tobie dostrzegam i widzę nie było (prawie) końca. Krótkie i bardzo intensywne, głębokie, prawdziwe spotkanie. Wracając pociągiem do domu zastanawiałem się, co i jak zrobić, by takie spotkania były codziennością, żeby będąc w kontakcie z innym bliźnim-bratem nie tracić czasu na zdawkowe komunikaty, konwenanse i rozmowy o pogodzie lub po prostu o niczym...

1 komentarz:

  1. Dziękuję za piękną relację , bardzo wzruszająca i radosna .

    OdpowiedzUsuń